niedziela, 27 października 2019

A jak to jest teraz

Nie palę od 30 kwietnia 2016 roku. Trudno powiedzieć, czy to dużo czy mało. Te trzy i pół roku bez papierosa dużo mnie nauczyły o uzależnieniach (być może dzięki temu jestem lepszym terapeutą) i o mnie samej (na pewno dzięki temu lepiej znam siebie i więcej wiem o swoich emocjach).

Nadal myślę o rzuceniu palenia w kategoriach ogromnego osiągnięcia życiowego. Jest to jeden z moich kilku największych sukcesów.

Każdy, kto kiedykolwiek borykał się z jakimkolwiek nałogiem wie, że samo podjęcie decyzji o pożegnaniu z ulubioną substancją, a co dopiero wcielenie tej decyzji w życie, to nie lada wyczyn. Nie powiem, że mi się "udało", bo był to systematyczny, regularny wysiłek radzenia sobie z głodami nikotynowymi w tych wszystkich momentach, gdy potwornie chciało mi się palić, wysiłek ogarniania emocji bez nikotynowego wsparcia i wreszcie wysiłek przypominania sobie nie tylko dlaczego podjęłam taką decyzję, ale i podtrzymywania jej w tych momentach, gdy pokusa była duża.

Tak, dokonałam tego wyczynu i jestem z siebie cholernie dumna. Bo gdy zaczynałam, nie wiedziałam, czy dam radę.

Na rynku w Bielsku-Białej, podczas październikowego urlopu.
Bardzo lubię to zdjęcie

Niesamowite podziękowania powinien przyjąć mój ówczesny ginekolog, który podczas wizyty bardzo jasno i konkretnie poinformował mnie o możliwych konsekwencjach wynikających z palenia w połączeniu z antykoncepcją hormonalną. To nie tak, że wcześniej nie wiedziałam i nikt mnie nie informował. Oczywiście, że wiedziałam, że paląc paczke lub dwie dziennie mogę dostać raka płuc, POCHP, zakrzepicy i udaru. Umiem czytać ulotki.

Jednak wiedza nie chroni, nikogo, nawet terapeuty uzależnień. Mechanizm iluzji i zaprzeczeń w połączeniu z mechanizmem nałogowego regulowania emocji to potężna siła, która trzyma w uzależnieniu. A kontynuowanie nałogowej czynności mimo świadomości szkód to wszak osiowy objaw uzależnienia. Więc jak każda uzależniona osoba starannie lekceważyłam tę wiedzę, nie myśląc na co dzień o możliwych skutkach.

Pan doktor zdołał się przebić przez ścianę tych moich nałogowych mechanizmów, być może dlatego, że mnie nie straszył. Po prostu stwierdził, że jego obowiązkiem jest mnie poinformować, nawet jeśli twierdzę, że te informacje już znam. I poinformował. Spokojnie, z szacunkiem, stwierdzając, że mnie pozostawia decyzję, co ja z tym zrobię. Gdyby mnie straszył, albo szantażował, że nie wystawi recepty, nic by z tego nie wynikło.

Po wyjściu od niego kupiłam w aptece Desmoxan. Przeleżał w szufladzie miesiąc, aż w końcu zdecydowałam, że to już. Że te dzień jest równie dobry jak każdy inny. Dzień zerowy wyglądał tak ->

A potem mijały kolejne dni i tygodnie, opisywane skrupulatnie tutaj na blogu. Potem pisałam coraz rzadziej, wszak nic specjalnego się nie działo, a to, że nie palę przestało być sensacją dla moich znajomych i dla mnie samej.

Po całej akcji została mi spora nadwaga, bo pozwoliłam sobie na jedzenie wszystkiego i w dowolnych ilościach, tylko żeby odegnać głód nikotynowy, więc przytyłam naprawdę sporo. Zawsze byłam raczej drobna (gdy honorowo oddawałam krew zawsze się dopytywali, czy aby na pewno ważę powyżej przepisowych 50 kilogramów i nie dowierzając stawiali mnie na wadze), więc przybranie kilkunastu kilogramów było bardzo widoczne. Nie podobałam się sobie ważąc 68 kilo i mając tyłek tak rozrośnięty, że nie miałam się w co ubrać, bo przecież od ponad 20 lat nosiłam zawsze ten sam rozmiar ciuchów czyli 36. Tyle, że to nagle przestał być mój rozmiar i musiałam wymienić pół szafy. Zostawiłam jedynie niektóre ulubione spodnie z nadzieją, że kiedyś schudnę.

Wiedziałam, że żrąc chrupki, słodycze i inne pogryzajki, aby radzić sobie z głodem nikotynowym, przytyję. To była świadoma decyzja, bo pozbycie się nałogu stanowiło w tamtym okresie absolutny  priorytet. Poza tym zawsze ufałam swojemu ciału, więc wierzyłam, że pomalutku, pomalutku wrócę do dawnej wagi i dawnych wymiarów.

Pamiętam radosny moment, kiedy mniej więcej po roku zeszłam do 62 kilo. Bez specjalnej diety i ćwiczeń. Mój organizm po prostu wracał do siebie. Potem utknęłam na 60 kilo. No, nie do zaakceptowania. Na początku 2019 zrobiło się 58 i wyglądało, że tak już zostanie. Ale nie zostało.

W związku z podwyższonym cholesterolem, na który w mojej sytuacji zdrowotnej nie mogę sobie pozwolić, moja pani doktor pierwszego kontaktu (prawdziwy doktor House w spódnicy!) wysłała mnie do dietetyczki. Ja? Na diecie? Nigdy w zyciu! A jednak. Jak twierdzi dietetyczka, nie ma czegoś takiego, jak dieta. Jest tylko zmiana nawyków żywieniowych. A moje były ponoć haniebne, ponieważ jadałam zasadniczo raz dziennie około 21.00, czyli po powrocie z pracy. Podobno to żywieniowa masakra. No i pani dietetyk zaplanowała dla mnie pięć posiłków dziennie i antycholesterolowe składniki, żebym nie dostała kolejnego udaru. Pięć posiłków dziennie. A ja tego od trzech miesięcy przestrzegam. Grzecznie, sumiennie, choć nie fanatycznie. Serio. I redukuję ten cholesterol, a przy okazji...

Dietetyczki to nie zdziwiło. Uważa, że żeby schudnąć trzeba regularnie jeść. I dlatego powstał ten post. Ponieważ dziś weszłam na wagę i okazało się, że ważę 55,5 kilo. Naprawdę! Powrót do mojej pierwotnej wagi po zafundowaniu organizmowi fizjologicznej rewolucji z rzucaniem palenia zajął trzy i pół roku. Bez specjalnych ćwiczeń. Owszem, od czasu do czasu pływam, jak już się w końcu w wieku 38 lat nauczyłam. Oraz bez żadnych restrykcyjnych diet, poza uregulowaniem nawyków żywieniowych.

Moje dawne spodnie czekały na ten moment. Ale czad, prawda?

© Psycholog rzuca palenie
Maira Gall